poniedziałek, 30 września 2013

Z przymrużeniem oka (9), czyli "Bye bye Easyjet" by Ryanair

Sama nie wiem czy to moje określenie "z przymrużeniem oka"  jest w tym wypadku śmieszne, gorzkie czy żałosne...

Po raz pierwszy bowiem zdarzyło mi się zobaczyć podobne "zachowanie" jednej firmy wobec drugiej...

W miniony piątek na lotnisku w Charleroi kolo Brukseli zauważyłam na jednym z samolotów Ryanair'a  jakiś dodatkowy napis.

Samolot wycofywał się z miejsca parkingowego nieopodal barierek, gdzie czekałam wraz innymi pasażerami na wejście do "naszego" samolotu (tak do tego gdzie miałam brudna szybkę, o której ostatnio pisałam tutaj (klik).

Nie uwierzyłam własnym oczom, wiec gdy po wycofaniu ruszył do przodu, wyciągnęłam szybko telefon i sfilmowałam moment gdy napis był ponownie widoczny. 



Nie wierzyłam własnym oczom. Ale wczoraj zgrałam filmik i powiększyłam ujęcie.




Nie przyśniło mi się wcale. Ten samolot miał napisane "Bye bye Easyjet"....

Dla niezorientowanych dodam tylko, że w tej części Europy (Belgia , Francja) największym konkurentem jeśli chodzi o tanie linie , jest dla irlandzkiego potentata Ryanair'a właśnie brytyjski Easyjet. 

Samolot, który miał ten napis leciał - o ile się nie mylę - do Budapesztu. 

Może obaj przewoźnicy obsługiwali tę trasę i Ryanair "wygryzł" Easyjet na linii Charleroi-Budapest? 
A może Easyjet był sam na tej trasie, Ryanair go w ten czy inny sposób "wygryzł" i teraz się tym chwali?
A może  chodziło o inne lotnisko docelowe? 
Lub po prostu Ryanair ogólnie oznajmia koniec  Easyjet'a? 

Jakkolwiek nie było, sam napis - niby niepozorny - ale daje się zauważyć. 

Nie wiem jak inni, ale ja odebrałam to jako butne przechwalanie się. Taki cios poniżej pasa.
I w sumie poczułam niesmak!  O co im chodziło? 
Co chcieli osiągnąć?


sobota, 28 września 2013

Za nieumytą szybą

    Nie, nie będzie to wpis o sprzątaniu i myciu szyb. Choć właśnie taka nieumyta szybka w oknie samolotu bardzo mnie intrygowała (i irytowała) podczas ostatniej podroży w ostatni czwartek. 

    Wyjątkowo usiadłam bowiem przy oknie, a zdarza mi sie to bardzo rzadko, bo zawsze proszę o miejsce od strony korytarza i jak najblizej wyjścia. Tu akurat nie bylo o co prosić, bo leciałam tanimi liniami i nie miałam ochoty dopłacać za możliwość wybrania sobie miejsca. 
      Gdyby to był Easyjet, to przydzieliliby mi miejsce z automatu i nie byłoby dylematu. 
Ale tym razem leciałam w czwartek pod koniec dnia, a wtedy mam wygodny lot Ryanair'a z  Charleroi  do Perpignan. Wygodny, bo bezpośredni i lądujący o 20.00 a nie w środku nocy. Machnęłam więc ręką na długi dojazd do lotniska Charleroi kolo Brukseli i zdecydowałam sie na lot Ryanair'em, gdzie miejsc przydzielonych z automatu nie ma jeśli sobie nie zapłacisz. 
Ja nie zapłaciłam, bo za często latam i na takie luksusy sobie nie pozwalam. 
    Byłam nawet wśród pierwszych "nie-priorytetowych" pasażerów, ale tych co zapłacili za pierwszeństwo wejścia, lub zarezerwowali konkretne miejsce było tym razem całkiem sporo. 
Miałam więc do wyboru miejsce w środku samolotu przy przejściu, lub w ostatnim rzędzie (tuż przy wyjściu), ale koło okna. 
      Szybko wybrałam tę drugą możliwość, bo latam tylko z małym plecaczkiem i zależy mi na szybszym wyjściu z samolotu. 

     I w ten oto przypadkowy sposób po raz pierwszy od kilku chyba lat usiadłam koło okna podczas lotu o zachodzie słońca...
     Zdałam sobie z tego sprawę już zająwszy swoje miejsce. Ostatni raz mogłam podziwiać widoki i robić zdjęcia z samolotu podczas jednej z podróży do Chorwacji. Było to w 2004 roku, a pamiętam dobrze, bo była to jedyna moja podróż prywatna do tego kraju, jaką odbyłam z rodziną (żeby im zrobić przyjemność i uczcić okrągłe urodziny mojej mamy)
Poza tamtą okazją nigdy jakoś nie robiłam zdjęć, bo w samolocie albo śpię, albo pracuję na komputerze, albo po prostu czytam.

Wszystko to uzmysłowiłam sobie w parę sekund i postanowiłam wyjąć aparat i sfotografować zachód słońca, jako że lecieliśmy na południe, a ja siedziałam z prawej strony.

I co ? 
Widoki były piękne i co trochę pstrykałam nowe zdjęcie...
Tylko czemu ta szyba była taka brudna? 

Może ktoś z czytelnikow wie, czy takie okienka w samolocie bywają w ogóle kiedykolwiek myte? 
To moje było wyraźnie brudnawe. Na jednym ze zdjęć widać nawet linie papilarne (pewnie poprzednich pasażerów) :)


A czy wam zdarza się fotografować widoki z samolotu?


Wylot z Charleroi kolo Brukseli...




Ponad oceanem chmur...



To już Francja (wierzę na słowo pilotowi) no i własnej logice :)

Na moje oko ten zachód słońca widziałam gdzieś między Paryżem i Clermont-Ferrand



Najpiękniejszy moment: prawdziwy pożar na niebie





Słoneczko poszło już spać...


Zbliżamy się do wybrzeża i zakręcamy,
 by się ustawić do lądowania w Perpignan


Lądowanie.... szybkie wyjście z samolotu i w pół godzinki jestem w domu


poniedziałek, 23 września 2013

Moulin Rouge? Nie, Moulin Blanc!

100 metrów od Moulin Rouge, 
idąc w dół ulicy Fontaine, 
 znajduje się 
 - może nieco mniej znany - 
Moulin Blanc



niedziela, 22 września 2013

Z przymużeniem oka (8) ... najlepsza miejscówka


Uchwycone wczoraj w paryskim metrze. 
Kto ma najlepsza miejscowkę? :)))

czwartek, 19 września 2013

Od sardeli do anchois, z wizytą w sklepie i w muzeum-atelier "Les Anchois Desclaux" w Collioure

    Lubicie koreczki z anchois? Ja bardzo, choć w niewielkich ilościach, bo są jednak bardzo słone. 
    Kiedyś myślałam, że anchois , z których robiono dostępne w mym dzieciństwie koreczki, to to samo co szprotki. Duzo później dopiero dowiedziałam się, że wcale nie. 
   No, ale że anchois to nie anchois tak od początku, no... o tym fakcie dowiedziałam się jeszcze później. 
Podobno anchois powstaje dopiero po nasoleniu rybeczek o nazwie sardela. 

    Może i tak, ale dla mnie anchois to anchois, czy przed czy po soleniu, a sardela jako nazwa mi do ryby nie pasuje i już (kojarzy mi się z serdelkami). 
    Zresztą jak zwał tak zwał, ja te rybki lubię bardzo lekko solone i marynowane, albo solone z przyprawami jako dodatek do sałatek lub na pizzę.
  Do moich ulubionych należą też zielone oliwki faszerowane anchois jakie można sobie pogryzać na aperitif przed posiłkiem.

   Moje ulubione nadmorskie miasteczko Collioure w regionie Roussillon nad Morzem Śródziemnym słynie nie tylko dzięki obrazom takich artystow jak Matisse, nie tylko dzięki wybornym winom, ale również dzięki produkcji wysokiej jakości anchois. 
Do naszych czasów przetrwały dwie fabryki rodzinne (a jeszcze w latach 60-tych  było takich fabryczek kilkadziesiąt).

   W zeszły weekend zrobiliśmy sobie małą wycieczkę do Collioure podczas gdy moje figi macerowały się z cukrem i zanim jeszcze staly się konfiturami, o których pisałam tutaj (klik).

    Pojechaliśmy do Collioure głównie po to by zakupić świeże marynowane anchois. Świeże  to może tak umownie, bo marynowanie w oleju z przyprawami też trochę trwa. Ale chodzi mi o podkreślenie faktu, że nie są to anchois ze słoiczka,  a na wagę i  że trzeba je trzymać w lodówce i spożyć w miarę szybko. 

    Odwiedziliśmy więc sklep firmowy "Les Anchois Desclaux" i połączone z nim małe atelier-muzeum poświęcone historii anchois w Collioure. 
   Firma Desclaux to jeden z dwóch  istniejacych jeszcze zakładów przetwórczych anchois w Collioure. Jest to firma rodzinna, powstała w 1903 roku, czyli w tym roku obchodzi 110 lat istnienia. Nadal pracuje w niej prawie cała obecna rodzina. 



Sklep firmowy "Anchois Declaux" przy Skrzyżowaniu Chrystusa (Carrefour de Christe) w "starym" Collioure.
W części obok , gdzie mieściła się kiedyś część produkcyjna, urządzono obecnie miejsce degustacji i  muzeum z "żywymi" eksponatami :), bo dwie kobiety pracują nadal na miejscu, co jest świetnym pomysłem na uatrakcyjnienie wizyty i wyjaśnień na temat anchois.

  W sklepie firmowym Desclaux można kupić naturalnie wszelkiego  rodzaju anchois, sosy i wina. 

    Bo trzeba wiedzieć,  że tradycyjnie rybacy z Collioure byli równocześnie winiarzami i całe rodziny brały udział w procesie łowienia,  reperowania sieci, przetwarzania ryb oraz w pracy w winnicach i przy winifikacji.
   
    Tradycje solenia takich ryb jak tuńczyk  sardynki i anchois odnotowano już w średniowiecznych źródłach  więc Collioure może poszczycić się swą wielowiekową renomą.

    Dla zainteresowanych podaję link do strony internetowej Firmy Desclaux (mają oni też otwartą sprzedaż internetową niektórych produktów), choć turyści mogą i na miejscu zakupić co zechcą przez całe 7 dni w tygodniu od 9-tej rano do 19-tej wieczór.

    A muszę dodać, że tak smacznych anchois, szczególnie moich ulubionych marynowanych, nie jadłam nigdzie indziej (a trochę ich już jadłam w rożnych miejscach:)

Uwaga : link podaję na własną odpowiedzialność i nie jest on sponsorowany. Wszelkie zjedzone czy zakupione w sklepie Desclaux towary opłaciłam jak każdy inny klient. Poprosiłam jedynie o zgodę na robienie zdjec, tym bardziej, że na miejscu są dwie pracownice filetujące nasolone juz anchois (współczesny zakład jest w dzielnicy przemysłowej Collioure).


Część sklepowa i barowa, gdzie można kupić anchois do skonsumowania na miejscu ..
1 porcja "degustacyjna" kosztująca 4€20; zawierała około 10-12 różnych filecików (nie policzyłam).
Zjadłam z wielkim apetytem, po czym zdałam sobie sprawę, że zapomniałam je sfotografować :)))


Słoiczki z anchois wysyłane są na zamówienie
do dowolnego miejsca



W salce muzealnej zgromadzono stare opakowania produkowanych konserw, obrazy, fotografie. Wyświetlany jest również film o produkcji anchois, który przybliża zwiedzającym i klientom na czym polega wyjątkowość tej małej rybki.

Dwie pracownice są oddelegowane do salki muzealnej, aby tłumaczyć zwiedzającym jak produkuje się anchois i na czym polega ich praca. Główny zakład produkcyjny znajduje się od dawna w "przemysłowej" dzielnicy Collioure i prowadzony jest zgodnie z wszelkimi normami europejskimi.

Obecna sala muzealna mieści się w starym atelier, gdzie niegdyś pracowały kobiety obierające anchois i układające je misternie w puszkach i słoikach. Dolne zdjęcie z lewej pokazuje jak układa się anchois w słoiczku  "na kwiatek". Gdy słoik jest zamknięty, widać pionowo "stojące" w nim anchois.



W części muzealnej można obejrzeć naklejki
różnorodnych producentów anchois z Collioure.




Anchois marynowane: w czosnku i pietruszce (z lewej) oraz z kaparami (z prawej)


Anchois marynowane (ciąg dalszy): z bazylią (z lewej) lub w cytrynie (z prawej)



Te po lewej stronie  są marynowane w pikantnej przyprawie harissa.
Pośrodku anchois po katalońsku, a z prawej solone "nature",
czyli bez szczególnych przypraw (używane jako składnik do sałatek i różnorakich potraw)


Sałatka sfotografowana w jednej z okolicznych knajpek.
Sałatka ta nosi nazwę "Collioure" ( a jak inaczej?:)
Kawałki bagietki z tapenade, jajka na twardo, grillowana papryka i marynowane filety z anchois.
Jedna z moich ulubionych sałatek :)

Smacznego :))

poniedziałek, 16 września 2013

Konfitury figowe, czyli słodki wrzesień

        Konfitury figowe kojarzą mi się z jesienią. Może dlatego, że są brązowe? A może dlatego, że nasze drzewo figowe koło domu na ogół dojrzewa na początku września? I choć za oknem świeci słońce i jest 26°C, podczas gdy w Paryżu czy Brukseli jest stopni raptem kilkanaście i pada deszcz, to i tu czuć już nadchodzącą "złotą" jesień.


Figowiec jest wyższy od domu, więc nawet ze strychu widać w dwóch oknach jego piękne liście. Wśród gałęzi wiją się  pnące kwiaty (nawet tak wysoko:) i gdy rano budzę sie , to taki właśnie  mam widok z jednego z okien.
To zdjęcia jeszcze z sierpnia, gdy wszystkie figi były jeszcze zielone.


   W miniony weekend, po piątkowym spotkaniu z przyjaciółkami w Paryżu (pozdrawiam was serdecznie "Pecetki" :), zerwałam się  w sobotę jak skowronek i pomknęłam 300 na godzinę do domu robić konfitury figowe. 
    Wiedziałam, że powinnam się w tym roku pośpieszyć, bo ptaki non stop wyjadają mi słodki miąższ z fig. W zeszłym roku byłam zbyt zajęta i ani się nie obejrzałam, jak mi wszystko wyjadły. Uratowałam może z 40 fig do zamrożenia. Na szczęście miałam jeszcze sporo konfitur figowych sprzed dwóch lat, więc nic sie nie stało i im (=ptakom) wybaczyłam. 


A to już zdjęcia sprzed dwóch dni. Widać, że część fig już dojrzała, choć sporo jeszcze zielonych "na potem"

     W tym roku chciałam jednak zdążyć przed ptaszyskami, a że zajęć od początku września mi nie brak, więc musiałam z góry zaplanować "akcję figi" na konkretny dzień. 
Figi zostały więc zebrane o czasie, choć z narażeniem życia. Życia małżonka, nie mojego, bo to on właził na dach sąsiedniego budynku gospodarczego, a ja tylko się "niepokoiłam"... 

   Kłopot w tym, że nasz figowiec nie rośnie dla owoców, tylko dla cienia za domem i na tarasie. Nikt go tam bardzo nie przycina, więc wyrósł ogromny. A że zasadził go pradziadek małżonka, to logiczne, że to on - a nie ja -  skakał po dachach:))  Tym bardziej, że mam lęk wysokości.

   Pazerna nie byłam i zadowoliłam się 5 kilogramami owoców. Jest ich wiecej, ale trzeba by wezwać jakiś wóz strażacki z drabiną, a nie mamy zaprzyjaźnionych strażaków. Zostanie więc dla ptaków.
Na samo drzewo lepiej nie wchodzić, bo jest łamliwe i można kark skręcić.




Niżej też jest jeszcze trochę zielonych fig, więc może następnym razem coś jeszcze uda się zebrać. 

Z zebranych 5 kilogramów po przebraniu i pokrojeniu, zostało raptem 4,5 kg (niektóre były przejrzałe w środku). Dodałam  2 kg cukru i zostawiłam , żeby puściły sok. 

W tym czasie pojechaliśmy sobie nad morze, bo chciałam odwiedzić pewne miejsce w Collioure, o którym wkrótce napiszę. Dokupiliśmy też trochę słoików, bo już nie miałam małych (nawet te z odzysku zużyłam latem przy morelach, brzoskwiniach i renklodach).




   Po powrocie zaczęłam przesmażać figi. Nie musiałam dodawać ani wody ani żadnego soku cytrynowego, bo figi puściły tyle swojego, że aż pływały. 



Gotowałam je mieszając i dyskutując z moim "kontrolerem jakości" - Moną. 


Moja asystentka Mona miała ogromny dylemat: pilnować jakości wykonania konfitur z fig
z "jej" drzewa, czy wskoczyć na to swoje drzewo, i złapać  bezczelnego ptaka,
 który ośmielił się usiąść na gałęzi w zasięgu jej wzroku?

   Gdy skończyłam zrobiło sie już ciemno, wiêc operacjê nakładania do słoików przełożyłam na niedzielny poranek. 

    Rano jednak była okropna burza i deszcz. Gdy wstałam całe podwórko było mokre i bałam sie, że znów zacznie padać. Laboratorium więc zostało zorganizowane w kuchni (nakładanie rozgrzanej ponownie konfitury do słoików), a pasteryzowanie odbyło się w budynku gospodarczym. 
W sumie nie było to konieczne, bo około jedenastej świeciło już znów śliczne słońce.




    Gdy podgrzewałam rano konfitury, dolałam trochę wody kwiatu pomarańczy, gdyż smak samych fig wydał mi się zbyt mdły, a z taką delikatną nutą kwiatu pomarańczy bardzo mi się podoba.





Pasteryzacja trwała ponad dwie godziny, a ja w tym czasie szybko przygotowałam naklejki. Po wyjęciu i wystygnięciu słoiczków, nakleiłam od razu naklejki i umyłam cały sprzęt, bo nie ma nic gorszego, niż zaschnięte ślady konfitur :)

W sumie wyszło mi 28 słoiczków.... 
Mogłam uznać operację pod haslem "figi" za zakończoną :)  i wrócić do pracy do deszczowej północnej krainy.

Część niedzielnej "produkcji" :)

________________________________
Poniżej podaję linki do wpisów o poprzednich tegorocznych konfiturach w moim wykonaniu:

_________________________________




środa, 11 września 2013

Zabieram was do .... Castelnou, jednej z "najpiękniejszych wiosek Francji"




Widok z krętej drogi od strony Thuir i Perpignan.
Castelnou leży 23  kilometry na południowy zachód od Perpignan w regionie, który jest dopiero przedsionkiem do Pirenejów i nosi miano Aspres. 
Stałych mieszkańców ma mniej niż 400 i administracyjnie zalicza się do wiosek, choć wygląda jak bajeczne miasteczko średniowieczne, bo jest tam zamek na szczycie (444m) i jest podgrodzie, a wszystko zachowane lub odnowione. 
W Roussillon jest to najlepiej zachowana miejscowość obronna z okresu Średniowiecza.


Zamek zaczęto budować pod koniec X wieku ! (Jakieś 20-30 lat po Chrzcie Polski!) 
Był on  siedzibą administracyjną wicehrabstwa o tej samej nazwie, czyli Vicomté Castelnou i podlegał Hrabiemu Besalù (Besalù leży w obecnej Hiszpanii, tak na oko z 70 km w linii prostej na południe od Castelnou i 25 km na zachód od Figueras). 

Herb Castelnou
Jaką rolę pełniły zamek i wieża? Poza ustaleniem siedziby Wicehrabiego Castenou, sam zamek był częścią sieci informacyjnej zbudowanej przez Hrabiego Besal'. Nieopodal , bardziej na północ od Castelnou przebiegała granica wzdłuż gór Corbières (ta granica z Francją przetrwała do Traktatu Pirenejskiego w 1659). Hrabia musiał wiedzieć co się dzieje w północnej części podległych mu ziem, a służył temu system komunikacji dymnej pomiędzy zamkami. Pogoda na tych terenach raczej dopisuje, więc taki system zdawał egzamin i wiadomość "nadana" z Castelnou miała wszelkie szanse dotrzeć do Besalù w ciągu dwóch - trzech godzin.  Taki średniowieczny telegraf :)


Tytuł wicehrabiego (Vicomte) w średniowieczu oznaczał urzędnika sprawującego rolę zarządcy i sędziego  na terenie wicehrabstwa (Vicomté). Z grubsza można to przyrównać do obecnych francuskich departamentów. Zas tytuł Hrabiego (Comte) i Hrabstwo (Comté) to trochę jak obecnie Region, czyli kilka departamentów. Trochę to uproszczone, ale chyba ułatwia zrozumienie. 

Przy czym z czasem tytuł Hrabiego stał się dziedziczny i został zaliczony do tytułów szlacheckich. 
Rodzina hrabiowska używała tytułu Hrabiego wobec najstarszego członka rodu, a jego najstarszy syn - na zasadzie primogenitury (pierworództwa)- obdarzany był  tytułem wicehrabiego.

W każdym razie w średniowieczu tych Compte i Vicomte było wielu, a  Hrabstwo Castelnou było jednym z ważniejszych, jego historia zaś skomplikowana i burzliwa. 

Schematyczny plan Castelnou u bramy wjazdowej.

Podejście do bram od strony parkingu





Tu już migawki z zamku




Zamkowe migawki po raz wtóry 




Jest to amfora prowansalska z  BIOT z XVIII wieku, ale jak widać wielu turystów nie domyślało się, iż chodzi o antyk i w końcu konieczne było napisanie czarno na białym, że nie jest to ...   śmietnik!
Bez komentarza :)



Z górnej części zamku ozdobionej flagą katalońską roztaczają się wspaniałe widoki w miarę jak krążymy po schodkach, przejściach i galeryjkach.





Ciekawostka : oto toalety w najstarszej części zamku.
Jak widać zamek idzie z duchem czasu :)



W niektorych domkach w wiosce poniżej zamku można 
zamieszkać na tydzień lub kilka dni 
(sieć Gîtes de France, to ta zielona oznaka na drzwiach)



Mikroskopijny Plac Republiki i pozostałe po świêcie 14 lipca dekoracje na platanie

Castelnou jest bardzo bogate pod względem rękodzielnictwa, galerii malarskich i restauracji....
Tu akurat sklep-galeria z ceramiką i abażurami
Ta wypukłość w murze jednego z domów to piec chlebowy

Na murkach czy w ogródkach pełno rożnych niespodzianek...
Typowe dla regionu ceramiczne zielone rynny



Oto inny element typowy dla regionu , czyli tak zwane "porwij-portki",
czyli "dechire-pantalon", a po katalońsku asquixis calças.

Miało to skutecznie odstraszać złodziei :)
Na pewno jest to element ładniejszy od krat :)







Oto chyba najmniejsze, najskromniejsze i najstarsze merostwo francuskie jakie kiedykolwiek widziałam


XIII-wieczny Kościół Santa Maria de Marcadal znajduje się poza murami podgrodzia

Poza murami , kolo glownej bramy znajduje sie tez Punkt Informacji turystycznej i punkt sprzedazy win  Château de Castelnou, bo Castelnou to również winnice należące do zamku.

To tu ma miejsce owa "degustacja bezpłatna i obowiązkowa",
 o której wspomniałam w zapowiedzi do tego wpisu (klik tutaj).
Drugi punkt sprzedaży znajduje się przy wejściu do zamku,
a dla zainteresowanych winami więcej informacji tutaj.
(NB wstęp na zamek jest płatny, informacje tutaj)
Castelnou należy do Stowarzyszenia Najpiękniejszych Wiosek Francji, tak jak wioska Eus,
o której pisalam w jednym z moich pierwszych wpisow na blogu.

Sprawdziłam, że na dzień dzisiejszy aż 156 wiosek spełniło wymogi członkostwa  tego stowarzyszenia, a nie są one takie łatwe.