środa, 3 grudnia 2014

Moja historia, czyli co mnie "wywiało" z Polski ?

Wpis ten powstał w ramach projektu Klubu Polki na Obczyźnie (tu klik do innych wpisów)  poświęconemu naszym historiom opowiadającym o tym co spowodowało, że zamieszkałyśmy za granicą.

Czasem jedna, z pozoru, nieistotna decyzja może zaważyć na całym życiu. Tak było i w moim przypadku.

Co spowodowało, że od lat mieszkam poza granicami  Polski ?
Przeznaczenie czy przypadek?

W zasadzie wszystko przez fabrykę papieru, a dokładniej z powodu  wycieczki do tej fabryki. Na dodatek, żeby było ciekawiej, fabryka była  w Finlandii, niedaleko Helsinek. Nie pamiętam dokładnej nazwy….

Innymi słowy moja droga do Paryża rozpoczęła się w fińskiej fabryce papieru. Romantycznie, nieprawdaż ?

Kiedyś  opowiadałam przy kolacji znajomym jak poznałam swego pierwszego męża. Obecne były przy tym moje dzieci, które mało nie pospadały z krzeseł ze zdumienia słuchając tego opowiadania…

A było to tak …

Podczas mego pierwszego pobytu w Helsinkach

Będąc młodą panienką i studentką, znalazłam się po czwartym roku na dwumiesięcznym stypendium w Helsinkach (był taki program praktyk studenckich, pra- pra- pradziadek obecnego Erasmusa)

W ramach stypendium pracowałyśmy z koleżanką w sklepiku pewnego studenckiego stowarzyszenia, które sprowadzało wyroby rękodzielnicze z Afryki.  To było w tygodniu, natomiast wieczory i weekendy miałyśmy wolne.  Ja mieszkałam w trzypokojowym mieszkaniu z Węgierką i ze Szwedofinką (tzn. obywatelką Finlandii, ale szwedzkojęzyczną, bo przypomnę tu wam, że Finlandia ma dwa języki oficjalne : fiński i szwedzki).

Ja podczas pracy "na kasie" w sklepiku :)

Od czasu do czasu ministerstwo fińskie nadzorujące wszystkich studentów na praktykach organizowało różne wycieczki i spotkania. Pewnego razu zorganizowano wycieczkę do fabryki słodyczy Fazer.  Tam jednak nic się nie wydarzyło (poza degustacją "do woli", ale tylko na miejscu)

Czekolady marki Fazer
(źródło internet)

Następna wycieczka – w połowie pobytu - była do fabryki papieru. Prawdę mówiąc nie miałam ochoty na takie « zwiedzanie », ale Eva , czyli moja Węgierka, namówiła mnie i pojechałyśmy.

Podczas wycieczki podszedł do niej pracujący z nią w tym samym banku na praktykach Francuz.  Poznała nas ze sobą i … już został. 

Spotykaliśmy się potem wielokrotnie w mniejszym czy większym gronie, ale nie było dnia byśmy nie mieli okazji się zobaczyć. 

Po miesiącu wyjechałam do Warszawy i dosłownie parę dni później ruszyłam dalej  na półroczne stypendium do Budapesztu. 

D. czyli już wtedy « mój » Francuz zostawał na rok jeszcze w Helsinkach, bo dostał pracę w banku, gdzie uprzednio odbywał praktyki.

W tym miejscu muszę wam przypomnieć, że piszę o czasach, gdy nie było jeszcze Internetu, nie było telefonów komórkowych, zwykle telefony działały kiepsko, do Finlandii i innych krajów jeździło się z wizą po otrzymaniu zaproszenia i odebraniu paszportu, a mur berliński miał runąć dopiero ponad rok później.

Większości z was, moich czytelników nie było wtedy jeszcze na świecie, a jeśli nawet to byliście berbeciami w pieluchach :)

Rozpoczął się okres epistolarny i telefoniczny…

W Budapeszcie mieszkałam w akademiku w trzyosobowym pokoju z umywalką (WC i prysznice na piętrze). Ale w akademiku tym był telefon. Jeden na cały budynek. Dzwoniący musiał powiedzieć pani na recepcji  o jakie piętro chodzi (po węgiersku), a następnie pierwsza osoba przechodząca korytarzem na danym piętrze podnosiła słuchawkę i wołała kogo trzeba z pokoju. Tu znów trzeba było nauczyć się numeru pokoju po węgiersku, polsku , laotańsku, wietnamsku, rosyjsku lub angielsku  itp. itd. …


Zdjęcie Budapesztu z czasów mego stypendium

Nauczyłam więc mego D.  (fonetycznie po węgiersku) przywitać się i grzecznie poprosić o siódme piętro, a potem jeszcze poprosić  mnie wymieniając numer mojego pokoju – hétszàz huszonötödik szóba  - 725.

Gdzieś w październiku D. przyjechał (jaki odważny !) do Budapesztu z wizytą…  Pierwszy raz za żelazną kurtyna, czuł się jak pionier.

Na granicy węgierski wopista w okienku go wypytał po angielsku, po co on tam i dlaczego na tak krótko, po czym  D. usłyszał rozdzieranie  papieru… Przez sekundę przeraził się, że temu srogiemu panu nie spodobała się jego odpowiedź i po prostu podarł mu paszport… (czegóż mu tam nie naopowiadali znajomi przed ta pierwszą wyprawą)…
Wszystko skończyło się jednak dobrze i D. triumfalnym krokiem wkroczył na terytorium socjalistycznych Węgier.

Potem przyjeżdżał jeszcze kilkukrotnie, a gdy wróciłam do Polski pisać pracę magisterską, krążył dla odmiany co miesiąc na trasie Helsinki – Warszawa.

Po piątym roku udało mi się jeszcze raz dostać dwumiesięczne stypendium do Helsinek na lipiec i sierpień.  Planowaliśmy pobyć nareszcie razem.

Postanowiłam zapisać się na Uniwersytet w Helsinkach, żeby dostać roczną kartę pobytu stałego. Formalności nie były zbyt proste, ale udało się nam wszystko załatwić. Gdy już zakończyłam stypendium z Uniwersytetu Warszawskiego i miałam już  zaczynać  zajęcia na Uniwersytecie Helsińskim, okazało się, że muszę wracać do Warsawy i prosić o wizę na studia w konsulacie fińskim, bo to nie ten sam rodzaj wizy.
Załamałam się, bo nie mieliśmy już ani grosza, bilety kosztowały majątek, a na dodatek na wizę w konsulacie czekało się minimum miesiąc, a ja zaczynałam zajęcia od września.
No, ale załamywanie rąk nie trwa u mnie długo. Nie pamiętam kto mi poradzil  (ale ktoś musiał mi poradzić, bo sama bym na to chyba nie wpadła), żeby poprosić o « audiencję » u fińskiego Rzecznika Praw Obywatela.
Tak też i zrobiłam. Rzecznikiem była kobieta, co mnie wówczas nieco zdziwiło, bo w Polsce kobiet na takich stanowiskach było tyle co kot napłakał.

Zaczęłam moja opowieść po fińsku (dość kulawo), a po paru zdaniach przeszłam na angielski. Wyłuszczyłam jej o co chodzi i dlaczego nie mogę sobie pozwolić na wyjazd. Rzeczniczka popatrzyła na mnie z sympatią, zadała parę pytań i… podpisała zgodę na odstępstwo od przepisów i zmianę mego statusu bez opuszczania granic Finlandii.

Wróciłam do domu jak na skrzydlach… I wszystko byłoby już dobrze, gdyby nie fakt, że parę dni później D. wrócił z pracy z niewyraźną miną. Okazało się, że za miesiąc ma być przeniesiony do filii w Luksemburgu.  Taka "propozycja nie do odrzucenia"…

Miesiąc później był już w Luksemburgu, a ja zostałam w Helsinkach. Znów krążyliśmy co miesiąc z kraju do kraju, tyle ze tym razem na trasie Helsinki – Luksemburg.

Ponieważ przez pierwszy rok poznaliśmy już swe rodziny, bo i ja byłam we Francji, i on często przyjeżdżał do Warszawy, więc naturalna koleją rzeczy pomyśleliśmy o ślubie. Mieliśmy dość wysyłania zaproszeń, proszenia o wizy , i widywania się  od czasu do czasu. 

Gdyby nie te utrudnienia w swobodnym przemieszczaniu się,  to pewnie poczekalibyśmy jeszcze jakiś czas z tą decyzją. Ale w czasach gdy obywatele polscy nie mieli prawa mieć paszportu w domu na stałe, ślub ułatwiał bardzo codzienne życie.  Zaczęliśmy więc zbierać potrzebne dokumenty z myślą, że ślub będzie za rok. Po paru miesiącach, i wielu perypetiach  udało nam się wszytko skompletować. 

Wówczas pani w okienku powiedziała -  Macie państwo teraz trzy miesiące na wybranie daty ceremonii. -  Co? Jak to trzy miesiące, my dopiero za pół roku, a najlepiej latem chcemy.
- Aaa,  jeśli latem , to trzeba będzie przebyć całą procedurę od nowa, bo dokumenty x, y, z są ważne tylko trzy miesiące…

W ten oto sposób pani z okienka zadecydowała o fakcie, że potem przez 20 lat obchodziliśmy rocznicę ślubu 30 grudnia zamiast np 30 lipca :)

Ślub odbył się kilka tygodni po upadku muru berlińskiego i parę dni po upadku reżimu Caucescu. Wielka historia działa sie na naszych oczach, a ja - mało brakowało -  nie poleciałabym do Warszawy na własny ślub, bo po świętach spędzonych w Luksemburgu z mymi polskimi przyjaciółmi z Brukseli, na lotnisku w Brukseli pani z okienka (znowu !) znalazla D. na liście pasażerów, a mnie nie.
I znów muszę tu przypomnieć, że bilety lotnicze w tamtych zamierzchłych czasach wypisywano ręcznie.

Niemalże wyrwałam listę z rąk owej pani prosząc by mi pozwoliła poszukać…. No i znalazlam sie pod literka K, zamiast Ł…  Na ślub udało mi się dolecieć…

Ślub brałam w Warszawie w Teatrze Komedia. 

Tak , tak, to nie zart. Urząd Dzielnicowy był akurat w remoncie i część jego biur przeniesiono do budynku Teatru Komedia na Żoliborzu.

Ślub braliśmy w trójkę : ja, D. i pani tłumaczka (przysięgła).

Kilka dni po ceremonii polecieliśmy w swoje „podróże poślubne”. Ja do Helsinek, D. do Luksemburga.  Nadal odwiedzaliśmy się co miesiąc, ale formalności były już nieco uproszczone. I tak nadeszło lato. Skończyłam swój rok akademicki w Helsinkach. D. zakończył swój kontrakt w Luksemburgu i znalazł pracę w… Paryżu.

Zaraz , zaraz, ależ ja nie mówię po francusku! Rozmawialiśmy na co dzień po angielsku!

D. zakupił stary, pojemny samochód i przyjechał po mnie do Helsinek. Zebrałam nasz „majątek” w kilka kartonów i w ten oto prosty sposób przeprowadziliśmy się do Luksemburga, ale tylko na dwa tygodnie. W Luksemburgu dopakowaliśmy kilka nowych kartonów z rzeczami osobistymi D. i …. 

W czerwcu 1990 roku przybyliśmy do Francji „na pewien czas”.


Ten pewien czas trwa do dziś, a Francja stała się moja drugą ojczyzną… 

Początki nie były łatwe, ale to już temat na zupełnie inną opowieść …




62 komentarze:

  1. Ależ opowieść! nie dziwię się, że dzieciaki pospadały niemal z krzeseł :) Nota bene studiując w Polsce, w akademiku łazienki i prysznice też były na korytarzu (mieszkałam już w wyremontowanym, ale obok był taki, gzie jeszcze rządziły prysznicowe folie), a telefon na dole. Pani wołała przez megafon i trzeba było lecieć z trzeciego piętra.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to mieliscie fajnie z takim megafon co troche :))

      Usuń
  2. bo miłość nie zna granic! Wspaniała historia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tyle tych granic wtedy bylo na kazdym kroku :)

      Usuń
  3. Très intéressante cette histoire, malgré la traduction déficiente : un parcours atypique qui mérite d'être conté, pour la mémoire des enfants aussi. la vie n'est pas toujours un parcours simple et cela forge une personnalité.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A la prochaine occasion je vais te raconter moi, car Google fait parfois pas mal d'erreurs :)

      Usuń
  4. Bardzo ciekawa opowieść, naprawdę :) Historie i losy ludzkie są niekiedy tak pokręcone, ale jednocześnie i ciekawe :) Czasem mówi się, że przyjechało się na chwilę a tu proszę. Zostaliście trochę dłużej.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nika, scenariusz filmowy gotowy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Komu by sie chcialo cos takiego krecic... moze za 50 lat, ale teraz? :))

      Usuń
  6. Bardzo ciekawa historia! Przeczytałam jednym tchem :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Milo mi, ja u ciebie czesto czytam "jednym tchem", tym milej zobaczyc taki komentarz napisany tu przez ciebie :)

      Usuń
  7. Wspaniała historia! Mam znajomych, którzy też "dostali w przydziale" termin ślubu w USC. Pierwszego kwietnia o trzynastej. Połowa zaproszonych gości nie przyszła na ślub.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wcale sie nie dziwie:) Tez by mi bylo uwierzyc, ze to nie zart. :))

      Usuń
  8. wow! Nika! jakbym czytała książkę! i...chcę więcej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moze kiedys ? :) Poki co nie czuje sie chyba jeszcze gotowa... Ten tekst tez napisalam po dlugim zastanowieniu...

      Usuń
  9. To Ty Niki jesteś Żoliborzanką, tak jak ja :) Śluby rzeczywiście były udzielany przez jakiś czas w Domu Kultury na tyłach Teatru Komedia, byłam tam na ślubie kolegi. I wiesz, chyba było ładniej niż w urzędzie na Słowackiego, w którym ja brałam ślub - w 1983r. - byłam wtedy na III roku na U.W.

    Piszesz o pierwszym mężu, za którym poszłaś w "świat" i o miłości do Francji, która trwa do dziś. Ja nie musiałam wybierać między Polska, a miłością. Wiem, że taki wybór byłby dla mnie bardzo trudny. Jestem i zawsze byłam strasznie przywiązana do miejsca urodzenia - nie lubię wyjeżdżać, a wyjazdu na stale nawet nie umiem sobie wyobrazić. Dlatego z wielką ciekawością czytam blogi Polek na obczyźnie - staram się to pojąć :) Serdecznie pozdrawiam, B

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przez 45 lat nie potrafiłam sobie wyobrazić, że mogłabym żyć poza Polską. Doskonale Cię rozumiem. Aż przyszedł moment i w ciągu miesiąca podjęłam taką decyzję. Jednego czego żałuję, to to, że zrobiłam to tak późno.
      Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń
    2. Dzień dobry Różo - czytuję Cię czasem i czasem wydaje mi się, że rozumiem. Mam przekonanie, że jedni z nas mają taką psychiczną konstrukcję która to umożliwia, a inni nie. Ja takiej nie posiadam. Poza tym u mnie na przeciw takiemu wyborowi stoi na pewno wychowanie - historia mojej rodziny bardzo związana jest z polskością, z Warszawą. A po drugie dość szybko - po trwającym przez lata 70-te i 80-te zachwycie jakością, kolorami i różnorodnością towarów z tzw. zachodu, zakupami w PEWEX lub tym co dostawałam w prezencie "z tamtej" strony - minął mi zachwyt tymi rzeczami. Najbardziej lubię zrobić coś sama dla siebie. Nie dotyczy to oczywiście proszku do prania, czy lodówki :) Zostałam minimalistką i dobrze mi z tym. Wystarcza mi dach nad głową, praca zapewniająca utrzymanie i miłość rodziny - no i oczywiście "miasto moje a w nim kolorowe sny" :)
      Ależ się wyspowiadałam, z braku ciągot emigracyjnych.
      Serdeczności załączam, Beata

      Usuń
    3. Rozo, Beato, nawet nie wyobrazacie sobie jak sie ciesze, ze moj tekst mogl wywolac ochote do napisania tak osobistych komentarzy. To jak rozmowa, dialog, a nie tylko moje monologowanie o dawnych czasach :)
      Tak jestem z Zolborza i do tej pory bardzo te dzielnioce lubie. W sumie bardzo sie ciesze, ze slub bralam wlasnie w Teatrze Komedia. po pierwsze (nomen omen) kocham teatr i czesto chodze na sztuki (ostatni raz wczoraj wieczorem w Brukseli:).
      Po drugie to sala slubow w teatrze byla duzo ladniejsza niz w urzedzie dzielnicowym. Nawet budynek z zewnatrz ma sporo klasy :)
      Co do ciagot, czy ich braku. Ja wtedy nie myslalam o emigrowaniu. Zreszta nie czuje sie emigrantka i nigdy tak siebie nie okreslalam i nie okreslam, bo emigracja kojarzy mi sie z przymusem powodujacym wyjazd (czy ekonomicznym czy to politycznym).
      Gdybym nie spotkala D. to nigdy bym do Francji nie pojechala. I przede wszystkim, gdybym mogla cos takiego przewidziec czy zaplanowac, to od przedszkola uczylabym sie francuskiego :))
      Mysle Beato, ze moge okreslic sie mianem racjonalnej minimalistki, wiec pod tym wzgledem mialybysmy sobie pewnie wiele rzeczy do powiedzenia...

      Usuń
    4. Ach krajanko - żoliborzanko :) Ostatnio usłyszałam od kogoś kto mieszka zagranicą - nie ma emigracji - jest przemieszczanie się. Masz rację Niko. Pozdrawiam, B

      Usuń
  10. Piękna historia, przeczytałam jednym tchem. :) A co do czasów bez internetu i komórek... Mam taką refleksję, że wtedy ludzie bardziej poważnie traktowali siebie nawzajem - ot, chociażby umawianie się. Nie tak łatwo było odwołać spotkanie, gdy umawiało się z kimś, kto nawet nie miał telefonu stacjonarnego... A życie towarzyskie (i uczuciowe) kwitło mimo mniejszej liczby "kanałów komunikacji". Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda. Kiedys umawialismy sie inaczej: konkretniej i dokladniej. A teraz to zadzwonie jak dojade... A jak sie telefon rozladuje, to karastrofa, bo wszystkie numery sa wpisane w pamiec telefonu i nikt ich na pamiec nie zna :)
      No i nikt juz do nikogo nie wpada bez zapowiedzi, a kiedys bylo to normalne i ludzie jakos wiecej chyba sie spotykali spontanicznie.
      No coz, czasy sie zmieniaja :)

      Usuń
  11. Śmiałam sie miejscami w głos!! Jaka opowieść, przecież to scenariusz na dobra komedie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, ze perypetii troche mielismy, ale zeby zaraz scenariusz, to moze nie az tak. W kazdym razie dzieki za mile slowa :)

      Usuń
  12. Ale ciekawie się czytało! Nika, naprawdę najeździłaś się za komuny więcej niż moi znajomi w III RP ;) Ach, i najważniejsze - wychowałam się na Żoliborzu, na Krasińskiego - zaraz niedaleko Teatru Komedia. Świat jest mały! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, jeszcze jedna Zoliborzanka :) (patrz wyzej komentarz Beaty) Krasinskiego oczywiscie swietnie znam. Mieszkala tam moja przyjaciolka z podstawowki i kilka osob z liceum.

      Chodzilam do "starego" Lelewela i bylam ostatnim rocznikiem, ktory robil mature w budynku nalezacym obecnie do szkoly Pozarniczej .
      Pozdrawiam Berlin :)

      Usuń
  13. Ha:) I ja mieszkałam w akademiku gdzie był jeden telefon na piętrze a w pokojach nie było nawet umywalki:) To były czasy:)))) Fajna ta Twoja historia - rzeczywiście gotowy scenariusz na fajny film:))) U nas było tak, że na pierwsze stypendium mój M. wyjechał do Tuluzy po 2 roku studiów, a później po doktoracie na 3 lata do Paryża.. Myśleliśmy o wyjeździe z Polski, bo Francja oferowała bardzo dobre warunki naukowcom z rodzinami.. Ale jednak nie.. Dziś nie jestem przekonana czy to była dobra decyzja... Pozdrowienia serdeczne Niko!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nigdy nie oceniam podjetych decyzji, bo to nie produktywne. Jesli nawet cos potoczylo sie inaczej niz planowalam , to skupiam sie na wyciagnieciu wnioskow na przyszlosc. Moze wiec wlasnie wasza decyzja w ostatecznym rachunku okaze sie ta dobra decyzja? Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  14. Wspaniała historia.

    Niektórzy Twoi czytelnicy byli wtedy świeżo po studiach. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I ta mysl, ze i takich czytelnikow mam, pociesza mnie, bo czasem az sie sama dziwie, ze juz nie mam 30 lat... (jakos tak sie na tej 30 zatrzymalam :)

      Usuń
    2. A wiesz, chyba mam podobnie.
      W ten sposób łatwiej będzie kiedyś zdziecinnieć :)

      Usuń
  15. O rany, ale przygody!
    My też mieliśmy przyśpieszoną datę ślubu z takich samych powodów ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No prosze, okazuje sie, ze nie tylko my tacy nagdorliwi ze zbieraniem dokumentow :)

      Usuń
  16. Moje klimaty:) ja tez studiowalam w tamtych czasach - wiem,o czym piszesz.Ja po raz pierwszy do Paryza dojechalam maluchem:))) Przez tydzien zywilismy sie bagietkami i najtansza woda.:)Ale juz nigdy potem Paryz nie zachwycil mnie tak bardzo.
    Bardzo dobrze sie czyta twoje wspomnienia.Prosze o wiecej.
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieki Ewo za mily komentarz. Moze za jakis czas powroce do tematu wspomnien, ale teraz , tak z rozpedu nie czuje sie jeszcze gotowa.

      Usuń
  17. Wzruszyłam się :) Piękna historia! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem pewna, ze docenilas fakt brania slubu w Teatrze :)) pozdrawiam cieplutko

      Usuń
  18. niesamowita romantyczne historia Nika !.. tak się cieszę, że udało się nam spotkać tak sympatycznie w Waw i porozmowiać

    a wiesz ja w tym samym roku co Ty byłem w Helsinkach ale tylko przelotem autostopem na północ .. także przybijam piątkę
    tak takie to były czasy wtedy z wizami, paszportami, telefonami, kosztami podróży ...

    gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że tak będzie łatwo się przemieszczać jak teraz to powiedziałbym co to za bajki! :^)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja rowniez ciesze sie z warszawskiego spotkania "w podkomisjach" :)
      Gdyby kiedys jakas cyganka opisala mi choc polowe tego co dzis jest nasza codziennoscia, to bym sie od razu postukala w glowe... Zycie jednak pisze niesamowite scenariusze.

      Usuń
  19. Śliczna historia!! I miłość wymagająca wytrwałości - taką miłość się szanuje :) Ja za miłością pojechałam do Chin - ale teraz jest już dużo, dużo łatwiej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, ze formalnosci i komunikacja sa w obecnych czasach sa duzo prostrze, ale ja bardzo podziwiam takie osoby jak ty, ktore za uczuciem podazaja na koniec swiata, bo przeciez Chiny sa tak odmiennym krajem:)
      Powodzenia , a jak bedziesz w Paryzu to przetestujemy "Le Pont de Younnan" i mi powiesz czy to podobne do tych potraw, ktore macie u siebie :)

      Usuń
  20. Niesamowita historia. Miłość ma jednak wielką siłę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wtedy nie widzialam w naszej historii nic niesamowitego i te wszystkie niedogodnosci administracyjne bardzo mnie irytowaly. Ale jak sobie teraz "zczytywalam" ten tekst, to opowiedziane jednym ciurkiem rzeczywiscie brzmi niesamowicie. :)

      Usuń
  21. mam nadzieję, że dopiszesz ciąg dalszy ?
    hm... może jestem Twoją rówieśniczką ? hihi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi milo :) A ciag dalszy... hmm.. tak jak napisalam juz w jednej z powyzszych odpowiedzi... teraz zaraz chyba raczej nie... nie czuje sie jeszcze gotowa do wspomnien i gdyby nie projekt Klubu to nigdy by mi do glowy nie przyszlo napisanie tego tekstu. Dlogo sie tez wahalam nad zgloszeniem uczestnictwa.
      No ale nigdy nie mow nigdy, wiec mysle, ze teraz ten temat bedzie do mnie co jakis czas powracal, az ktoregos dnia poczuje ochote , siade i napisze ciag dalszy :)

      Usuń
  22. Wow, ale historia! Mojej emigracji towarzyszył już internet więc raczej było na spokojnie ale kilka małych przygód też się zdarzyło :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Internet to jednak wspaniala rzecz w takich sytuacjach :)

      Usuń
  23. Uff! Przez moment aż nie wierzyłam, że to się dobrze skończy. No, jak to nie była miłość, to nie wiem co... :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :) To byla wielka milosc i nie moglo sie zle skonczyc:)

      Usuń
  24. Ah, co ta milosc potrafi zrobić z człowieka :) Mimo ze moja milosc do Francuza miała miejsce w innych czasach niż Twoja, to widzę wiele punktów wspólnych ;)

    OdpowiedzUsuń
  25. Niezwykła i piękna historia. Podziwiam, jesteś odważną kobietą. Pozdrawiam serdecznie,

    OdpowiedzUsuń
  26. Ale kochana napodróźowałaś się! jak zobaczyłam ten osobisty wpis to najpierw do niego poleciaciałam :) wychodzi na to, że mamy całkiem podobny staż małżeński, początek lat dziewiędziesiątych, ale u mnie było duzo mniej perypetii i nie tak światowo :) :) wszystko dobre co sie dobrze kończy, a dla tych co nie znają wiz, Muru Berińskiego, zaproszeń - czyta to się jak powieść sensacyjną. Czekam na kolejne odcinki oswajania francuskiej codzienności :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tyle czasu juz minelo od twego komentarza, a ja ciagle nie napisalam ani slowa o oswajaniu francuskiej codziennosci. Moze warto w koncu sie za to zabrac?

      Usuń
  27. Ale dobrze mi się czytało... Aż obiad przypominam, trochę... :)

    OdpowiedzUsuń
  28. ja studiowałam w Niemczech w roku 1999 i tam lazienka byla jedna na caly korytarz i jeden telefon i tez trzeba bylo sie nauczyc po wlosku, angielsku i nie pamietam jakiemu jeszcze odbierajac telefon, gdy rodziny dzwonily do studentow:-))))

    opowiesc Twoja wspaniala, moze tak bys ksiazke napisala o swoim zyciu, kupie na bank:-)))
    pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieki za mile slowa... Nie myslalam o napisaniu ksiazki na ten temat, ale skoro mam juz jedna potencjalna czytelniczke, to moze i warto rozwazyc taki szalony pomysl? :))

      Usuń