środa, 18 lutego 2015

"U Franusi" na obiedzie, czyli jadłodajnia w katalońskiej wiosce Llers po hiszpańskiej stronie

Lubię różne ciekawostki i wokół mnie wszyscy chyba o tym wiedzą. Czasem są to oryginalne miejsca, innym razem jakieś tradycyjne potrawy czy lokalne święta.  Tym razem to Lison (blog klik), której jestem blogową matką chrzestną, zasugerowała odwiedzenie ciekawego miejsca. Ona sama została tam też zawieziona przez swych znajomych, a oni pewnie też od kogoś znajomego się dowiedzieli. 
(Lison również zamierza napisać u siebie o tym miejscu, więc gdy już opublikuje swe wrażenia, to dodam tu link i będziecie mogli poczytać sobie na ten sam temat, ale po francusku)

Do miejsca tego bowiem trudno bowiem trafić przypadkiem. Nie leży przy żadnym głównym szlaku i nawet przejeżdżając obok, trudno zgadnąć co się kryje za zwykłą, nieco odrapaną fasadą, nad którą widnieje skromny szyld "Cà la Francisqueta" , co pozwoliłam sobie przetłumaczyć na "U Franusi".

Drzwi z prawej to wejście główne do jadalni od strony ulicy

Domyślilibyście się, że to wejście do restauracji?



Wchodzimy więc nieco po dwunastej, bo powiedziano nam, że warto przyjechać wcześniej. Jak się okazuje zajęte są już trzy stoliki. Sami Francuzi zza Pirenejów, jak my. Widocznie poczta pantoflowa i do nich dotarła. Zresztą o tak wczesnej porze, żaden Katalończyk, ani Hiszpan jeszcze nie myśli nawet o jedzeniu. 
W sumie to interes na tym tylko wygrywa, bo od 12 do 14 w knajpce są głównie Francuzi, a po 14-ej pojawiają się dopiero pierwsi Katalończycy i Hiszpanie.

Wchodzimy jak do jadalni w prywatnym domu. Stoły nakryte. Stoi na nich już wino i woda. Nikt żadnego menu nie podaje, bo wyboru nie ma. Każdego dnia Franusia podaje bowiem co jej sie żywnie podoba, ale nikt głodny od niej nie wyjdzie. Zestaw jest jeden i ten sam dla wszystkich i jedynie można poprosić o "przeskoczenie" któregoś z dań, a jest ich w sumie pięć. Do tego wino i woda bez ograniczeń, a potem kawa i digestif (kieliszeczek czegoś mocniejszego na dobre trawienie).

Ledwo usiedliśmy do stołu, pojawiły się na nim świeży chleb i miseczka z aïoli (konsystencją przypomina majonez, ale składniki sa tradycyjnie tylko dwa: czosnek i oliwa z oliwek, stąd i nazwa).





Chwilę potem dostaliśmy półmisek zielonej sałaty z pomidorami, oliwkami i cebulą, a na niej plastry szynki.  
Gwoli ścisłości : wszystkie półmiski jakie  sfotografowalam podczas tej wizyty przeznaczone były dla trzech osob.

Po zaspokojeniu pierwszego głodu zaczęliśmy się rozglądać dookoła. Na ścianach pełno obrazów, fotografii i ozdóbek. Jak u jakiejś cioci lubiącej staroświecki wystrój. Na ścianie w głębi jadalni stoi imponujacy kredens, a w rogu telewizor. Moją uwagę zwrócił również sufit, a raczej sklepienie jak w piwniczce, ale podobno w tym regionie było to typowe w wielu domach i niekoniecznie musi oznaczać, że to jakaś piwniczka z winem tam kiedyś była :)




Po przystawce wjechała na stół ogromna waza z zupą jarzynową z wkładką mięsną oraz nowe talerze. Talerze zresztą nam zmieniano za każdym razem, a ich urok polegał na tym, że każdy był chyba z innego serwisu :) 
Skromnie zjedliśmy po jednym talerzu zupy podejrzewając, że czeka nas jeszcze danie główne. 

Czerwone wino podawane w butelkach służących za karafki okazało się wyjątkowo bardzo dobre i nie tak mocne jak większość hiszpańskich win. Zwróciłam bowiem uwagę, że w Hiszpanii często zdarza nam się pić wina zawierające 14% alkoholu, a we Francji raczej 12-13%. 
Niby niewielka to różnica, ale dla mnie całkiem wyraźnie wyczuwalna.






Po zupie przyszedł czas na danie główne. Przynajmniej tak myśleliśmy. Na stole bowiem pojawił się półmisek z makaronem i mięsem. Nie wyglądał może zbyt wystawnie, ale zapewniam was, że smak był bardzo dobry. No i przede wszystkim trudno to nazwać daniem dietetycznym. Skoro jednak mamy odkrywać nowe , oryginalne miejsca, to trzeba się w końcu poświęcić i spróbować nawet najbardziej "nie-dietetycznych" potraw. Wino pomagało w tym przedsięwzięciu bardzo dobrze, bo popijając wodą trudno byłoby to chyba strawić jak należy.

W momencie kiedy kończyliśmy już makaron odwróciłam głowę, by spojrzeć na kolekcję starych kluczy na ścianie za mną i nagle wyrwało mi się "Jezus Maria"!!!! Na stole obok ujrzałam bowiem półmisek z grilowanymi mięsami, kiełbasą i frytkami. 

Nagle zorientowaliśmy się, że makaron z mięsem NIE BYŁ DANIEM GŁÓWNYM !!!






I rzeczywiście, po chwili i na naszym stole pojawił się półmisek grillowanych mięsiw, kiełbasy, boczku i dużych frytek... Owszem spróbowaliśmy. 
Były bardzo dobre, ale wszystkiego nie dalismy rady skończyć. 

Na koniec był oczywiście deser, który nazywają tam flan, ale już bardziej podobny jest on do crème renversée, czyli ściętego budyniu na karmelowym spodzie. Chyba był zrobiony na pełnotłustym mleku, a jajka były od szczęśliwych kur, bo udał im się wyśmienicie.





Po deserze była kawa z metalowego imbryczka (podana w malutkich szklaneczkach), a po kawie coś mocniejszego na trawienie, jeśli sobie ktoś miał ochotę pofolgować ( i nie prowadził samochodu po posiłku :)








Poszłam oczywiście i do WC, bo często to właśnie toaleta świadczy o lokalu. Tu było w normie, nawet dekoracje były całkiem wesołe. Żeby jednak dostać się do toalety na pierwszym piętrze, to trzeba najpierw przejść przez kuchnię za jadalnią.... 
Nie wiem jak tam jest z normami sanitarnymi w Hiszpanii, ale podejrzewam, że we Francji taka opcja by nie przeszła :)





Kiedy wychodziliśmy po 14-ej, sala była pełna, a przy największym stole siedziało sporo osób, które przyszły w trzech grupkach, ale posadzono ich razem jak na weselu u kuzynki :)





Na jednej ze ścian zauważyłam oprawiony artykuł z katalońskiej prasy na temat tegoż właśnie lokalu. Muszę chyba małżonka poprosić o tłumaczenie w wolnej chwili, bo ciekawi mnie co też tam mogli ciekawego napisać o tej nietypowej restauracji - jadłodajni "U Franusi".








Podsumowując : ciekawostka dla zgłodniałych :) 


Jeśli kiedyś będziecie jechać autostradą z Francji do Hiszpanii na trasie Perpignan - Barcelona, to możecie odwiedzić to miejsce bez trudu. Po wjeździe na teren Hiszpanii należy opuścić autostradę na zjazdem  N°3 i następnie kierować się do LLERS*. Wioska jest parę kilometrów dalej, dobrze oznakowana. Nie ma w niej nic specjalnego, ale gdy sie zapytacie o restaurację " Cà la Francisqueta" to chyba każdy ją wskaże. Naprzeciwko niej jest wolna przestrzeń używana jako parking, więc i z parkowaniem nie ma kłopotu. 

Ach!  Co może być istotne: cały posiłek kosztuje raptem 10 € od osoby 
(ciekawe jak długo utrzyma się taka rewelacyjna cena? :) 
Tak , tak, z winem, wodą mineralną, kawą, koniaczkiem i pięcioma daniami. 
Tyle, że musicie zjeść co ciocia Franusia akurat tego dnia uwarzy :))

Smacznego!




*Llers – hiszpańska gmina w Katalonii, w prowincji Girona, w comarce Alt Empordà.



14 komentarzy:

  1. Ile??? Dyche? Jadeeee:)
    Bardzo mi sie wnetrze podoba!

    OdpowiedzUsuń
  2. Niemozliwe, jak za darmo, chyba wypada zostawic spory napiwek ;))) Do tego domowa swojska kuchnia, musimy sie tam kiedys razem wybrac. Pozdrowienia
    Iwona P z Peprignan

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajne miejsce, chociaż kuchnia mało "moja" :) Ale chyba skusiłabym się dla samego klimatu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. miejsce z tego co piszesz jest dokładnie takie, jak odczekuję od knajp,warto dla takich miejsc zjezdzić i pol swiata:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Faktycznie 10 euro od osoby to super cena. Ale narobiłaś smaka...!:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Uwielbiam takie klimatyczne miejsca 😊, dla mnie są magiczne

    OdpowiedzUsuń
  7. Mieszkam w Hiszpanii i cena naprawdę świetna :) Znalazłam Twojego bloga podczas buszowania i szukania blogów językowo-podróżnych-emigranckich (trochę takich jak mój, na który ewentualnie zapraszam, ja piszę o nauce francuskiego i sposobach, motywacji, egzaminach, itp).
    Nie byłam jeszcze tak głęboko w Katalonii, ale zapamiętam, jak będziemy w okolicy (a na pewno, bo mieszkamy w Aragonii), wpadniemy!!!! Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  8. Niesamowite! Gdybym zobaczyla te miejsce z zewnatrz i nikt by mi o nim nie powiedzial, w zyciu bym tam nie weszla! ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Oui vraiment impressionnant : faut y aller au moins une fois. A signaler que le menu n'est pas fixe, il peut changer tous les jours. Il y a aussi des spécialités particulières à ce restaurant .

    OdpowiedzUsuń
  10. Takie miejsca powinny zostać objęte szczególną ochroną...;o)

    OdpowiedzUsuń
  11. Łał, może kiedyś tam dotrę z M. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  12. Takie z pozoru dziwne miejsca są zazwyczaj najlepsze ;)

    OdpowiedzUsuń
  13. Nous allons y aller en septembre nous sommes sommes en Cataluñya pour 3 semaines. ..

    OdpowiedzUsuń
  14. Bardzo zaciekawiła mnie celebracja i sam pomysł takiej restauracji, myślę, że bardzo by mi sie tam podobało :)

    OdpowiedzUsuń