czwartek, 17 stycznia 2013

Myrtille - kotka kasztelanka, czyli nasze zezowate szczęście

Witajcie, nazywam się Myrtille :)
  Przedstawiam wam Myrtille, czyli naszą Jagódkę. To nasza kasztelanka i zezowate szczęście w domu (trudno patrzeć jej prosto w oczy :)

   Dzika ta kotka pojawiła się nieśmiało zaglądając do okna naszej południowej Arkadii gdzieś latem 2009 roku. Była drobna, śliczna, zagłodzona i  wylękniona.
   Z zazdrością podglądała jak nasza czarna kotka Mimine wiodła luksusowe życie księżniczki. Podglądała nas coraz częściej i łapczywie zjadała wystawione jej na podwórko jedzenie. Po zjedzeniu zaraz jednak znikała wśród budynków gospodarczych.
   Wśród innych kocich gości mieliśmy też dwoch "braci" : syjamski Poutou i rudy Martin. Poutou był już wówczas po sterylizacji, ale Martin zyskał sobie jakoś względy Myrtille :). Świadków nie było, ale zimą zauważyliśmy powiększony brzuszek naszej małej dzikuski.
    Czasem ośmielała się już wtedy wejść do domu i zjeść coś przy otwartych drzwiach. Można ją było obserwować, ale wystarczył najmniejszy ruch i znikała błyskawicznie przerażona, że ktoś mógłby zamknąć drzwi i odciąć drogę odwrotu na wolność.
   Pod koniec marca 2010, może 28 lub 29 marca, Myrtille powiła trzy kociątka w jednym z naszych budynków gospodarczych w jakiejś skrzynce z plastiku. Nazwaliśmy je Mona, Lisa i Clio.



     Byłam po prostu zauroczona maciupeńkimi istotkami. Ja, mocno już dorosła kobieta, po raz pierwszy w życiu widziałam tak młode kotki. Obserwowałam je cierpliwie mówiąc do czujnej mamy czułe słówka i przysuwając sie coraz bardziej. Aż przyszedł moment, że pozwoliła mi wziąć jedną z córeczek do ręki. Potem drugą, aż w końcu i trzecią. Dwie były śliczne jak zabaweczki, takie rude i puszyste (stąd podejrzenie ojcostwa wobec Martin'a). Trzecia zaś była troszkę jak brzydkie kaczątko: czerniawa, ale nie czarna. Miała lekkie cętki, ale tygryska nie przypominała. Głaskałam ją najwięcej, jakbym chciała jej wynagrodzić, że nie jest tak śliczna jak siostry.

     Po jakimś czasie udało nam się ulokować Myrtille (tak ją już wtedy nazywaliśmy) z córeczkami na strychu, gdzie nie groziły jej ataki wiejskich zazdrosnych kotów.

Myrtille wśród pudeł na strychu.
Pierwsze zabawy maluszków na strychu

ciągle jednak blisko mamy



     Strych stał się ich domem i bezpiecznym rajem na kilka tygodni. To tam maluchy odkrywały powoli świat. Tam pierwszy raz wdrapały sie na fotel i pierwszy raz z niego spadły na cztery łapy :) . Tam mama uczyła ich higieny, chodzenia do toalety i dobrego wychowania. Skąd taka dzika kotka to wszystko wiedziała? Może to po prostu instynkt, ale bardzo dobrze wiedziała jak być mamą. Już nie bała się, ze jej zabierzemy dzieci. Pozwalała nam je nawet brać na ręce, ale sama trzymała się nadal na uboczu.

Kociaki zawsze z przyjemnością wylegują się na
słonecznym strychu. Tutaj Mona i Lisa pod
czujnym okiem mamy

     Z czasem maluchy zaczęły odkrywać szeroki świat, czyli podwórko. Szczególnie upodobały sobie miejsce strategiczne przy schodach z kuchni i z widokiem na dół, gdzie znajduje się taras w cieniu figowca.

     I tak juz zostało, Myrtille i jej trzy kotki stały się pełnoprawnymi mieszkańcami naszego "mas" , czyli po prostu naszej południowej Arkadii.  





Na górnym pietrze kociego "balkonu"
trzy maluchy: Mona, Lisa i Clio.
Tu akurat mają ze trzy miesiące.
Zaś na dolnym oczywiście mama, czyli Myrtille. 

     Naturalnie gdy tylko udało nam się trochę oswoić dziką mamę, powstała kwestia sterylizacji. Podstępem mój Ślubny Rycerz zwabił ją do transportera i ruszył do pobliskiego miasteczka do umówionego weterynarza. Kotka była niespokojna, ale chyba pierwszy raz była u weterynarza, bo zapachy jej nie niepokoiły. 
Ślubny Rycerz uprzedził lojalnie weterynarza, że kotka jest dzika i tylko on może ją jakoś utrzymać, więc może to lepiej właśnie on ją wyjmie w gabinecie.

   Pewien siebie, doświadczony bądź co bądź, weterynarz odpowiedział tylko otwierając transporter: "Nie trzeba, wiem co robię".... Po czym zaczęło się...

    Pamiętacie  kreskówki, gdzie np kot ucieka przed psem i dosłownie chodzi po ścianach i suficie? Nasza Myrtille pokazała na co ją stać. Drzwi były zamknięte, więc uciec nie mogła, ale na biurku nie zostało nic (laptop spadł jakoś szczęśliwie na miękki fotel), na półce z lekarstwami robiła sobie zakręty (pielęgniarka układała potem dwa dni wszystkie lekarstwa), okno , podłoga, ściana, sufit.... 

   Ręka, noga, mózg na ścianie :)   No prawie...

   Trwało to całą wieczność, czyli jakieś dwie minuty. Aż w końcu panika naszej Myrtille ustąpiła zmęczeniu, weterynarz zdołał ją złapać i dać zastrzyk uspokajający. 

   Czegoś takiego nawet on nie widział. Ciąg dalszy nie nastręczył już trudności. Weterynarz honorowo nie kazał płacić za szkody, ale do tej pory wspomina brawurowy występ naszej kotki  przy każdej okazji. Myrtille była wtedy pierwszy i ostatni raz u weterynarza i na razie jest zdrowiusieńka, wiec może nieprędko zajdzie potrzeba ponownej wizyty. 
   Po zabiegu trochę się na nas boczyła, że jej taki numer wywinęliśmy, ale szczęście z powrotu do domu i do maluchów było tak widoczne w jej zachowaniu, ze przetrzymaliśmy pełni skruchy okres "boczenia się" młodej mamy. 

   Nazywamy ją kasztelanką, bo jest gosposią jak się patrzy. Pilnuje co się dzieje w domu i na podwórku. Rozpoznaje odgłosy swoich i obcych. Komunikuje nam sposobem zachowania gdy usłyszy coś nienormalnego

    Powoli nauczyła się też bawić jak mały kot. Chyba nikt się z nią nie bawił gdy była malutka. Nawet teraz, stateczna już mama, gra sobie czasem wieczorem np orzechem w piłkę nożną, tzn "piłkę łapną" i szaleje jak prawdziwy piłkarz na mistrzostwach świata.

    Czeka zawsze na moment oglądania wiadomości w dzienniku. Najlepiej jak wesprzemy nogi na czymś, żeby ona mogła się na nich wyciągnąć. A gdy trafi się jakiś film, to już szczyt szczęścia i widać to po błogim rozluźnieniu całego ciała naszej Myrtille. Mamy wtedy na sobie z dwa i pół metra kociego szczęścia.

Wylegiwanie się na kolanach to największe szczęście
mamy i córeczek:)


Nasza kasztelanka na posterunku,
 pilnuje co tam się dzieje na ulicy

Rano Myrtille czyta poranną gazetę.
Kawy nie pije bo twierdzi, że jej szkodzi na cerę :)
Na tym zdjęciu chyba dobrze widać dlaczego
 nazywam ją zezowatym szczęściem :)?


Dziś nasz pieszczoch najbardziej lubi jak się ją
drapie po główce. Ma wtedy taki błogi wyraz pyszczka :)
Kiedy pomyślę, że trzy lata temu nie dała się nawet dotknąć?

*****
Wpis ten jest prezentacją jednej z naszych 
pięciu domowych kotek, 
o których pisałam już 14 grudnia 2012.
Cdn...

10 komentarzy:

  1. Trudno uwierzyć, że tak śliczna kicia mogła być bezdomna. Wspaniałe masz kocie stadko. Aż poczułam się uboga w koty z moimi dwoma, a teraz trzema :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Aniu, a to całe stadko kotków, które dzięki tobie znalazły domy? To przecież takie ogromne bogactwo!
    Jesteś najbogatszą Kocią Mamą jaką znam :)
    Zresztą u nas nic nikt nie planował, tak już wyszło i jest bardzo dobrze. Miejsca nie brak, więc koty nikomu nie przeszkadzają. Podwórko i budynki gospodarcze to też ich terytorium, więc mają się gdzie wybiegać. Czasem robią sobie dalsze wycieczki i przynoszą mi "prezenty", ale o tym napiszę kiedyś osobno, bo to osobne historie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Niko, piękna opowieść, koty wspaniałe. Słodko z nimi musi być :)
    A na trzecim zdjęciu od dołu, to Wasza Arkadia, tak? Jasna fasada piękne okiennice - takie domy, to jeden z powodów, dla których lubię Francję, mogę się ich nafotografować do woli :)
    O.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to typowe budownictwo z początku XIX wieku w Roussillon. Domy z kamieni, grube mury. A na tym zdjęciu widać nieużywane już paradne schody "od święta", którymi wchodziło się z ulicy na pierwsze piętro do paradnej izby. Na parterze mieszkały bowiem zwierzęta (konie pociągowe). Wejście codzienne jest od tyłu z podwórka i prowadzi prosto do kuchni.
      Cieszę się , że ci się podoba :)

      Usuń
  4. Koty wspaniale! Ale ja jestem zwierzolub,to wiadomo. Od lat ratuje koty, specjalizuja sie we mnie rude. Jakos tak sie sklada, ze trafiaja do mnie glownie rudaski. Po ostatniej mamie z trojka malych, zostala mi mama i jeden kociak. Ona dzikuska, on z przepuklina - nikt nie chcial ich wziac. Poza tym mam na stanie seniora - wzielam ze schroniska zeby umarl w godnych warunkach, a zyje u mnie juz 12 laut:) A w pracy mam kotke szylkretke, ktora przyszla do mnie z rudymi maluchami. Wszystkie znalazly wspaniale domy, a ona zostala. Na razie sa w Polsce, bo tu w wiekszosci jestem, ale na wiosne kocie stado tez czeka przeprowadzka. JUz sobie wyobrazam ta podroz:)
    Piekny dom. Wydaje mi sie, ze kilka lat temu jechalam gdzies w poblizu na trasie Barcelona - Lourdes. Widok gor byl zachwycajacy.
    Milla

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czeka cie niezłe wyzwanie z taka przeprowadzka. Koty zresztą tez :)
      Rude koty są jakoś tak inaczej urocze. Jak pluszaki, które ma ochotę się przytulać cały czas.

      Usuń
  5. Lubie czytac takie pozytywne i cieple historie. Zwlaszcza te prawdziwe. Wszystkiego dobrego dla calej kociej rodziny, jest piekna !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, przekażę jeszcze dziś wieczorem :) Och, widzę u ciebie też kotka rudaska :)

      Usuń
  6. Cudne zwierzaki :) Ja marzę o kocie ;) Nominowałam Twój blog do Liebster Blog Award.

    Serdeczne pozdrowienia,

    Madeleine

    OdpowiedzUsuń
  7. kocham takie zezuleńki, sama mam podobną...gratuluję 100 w spisie, zaszczytne miejsce dla wyjątkowej rodzinki :))

    OdpowiedzUsuń